W sobotę, 15. października, frekwencja słabiusieńka. Do Płochocińskiej dojechałem sam, dobrze, że był R. i jeszcze jeden kolega, który jednak po drodze wyczyniał dziwne rzeczy i w sumie to chyba z nami nie jechał. Uzbierało się w sumie siedmiu zawodników, zostało czterech, jak trochę przycisnęliśmy. Do mostu jeszcze było jak cię mogę, od mostu wiało już prosto w ćwarz. Mordęga, ale daliśmy radę. Dopasowana kadencja i pozycja to jedyna recepta na wiatr. Po raz drugi w sobotę minęła nas na Rolniczej jadąca w przeciwnym kierunku grupa prawie 30 szosowców, kto zacz?
W niedzielę, 16. października, super pogoda, podobno ostatni taki weekend i pewnie ostatni raz na krótko na dole. Luda trochę więcej – bynajmniej nie pod ‘Arkadią’, ale grupa się uzbierała. Całe towarzystwo wybrało Pomiechówek. Zaraz za kreską zwiał S. z drugim gościem, grupa się nie kwapiła do pogoni, ale w końcu się wzięli do roboty. Przez jakiś czas szło całkiem przyzwoite tempo, przed światłami nieco siadło. Za stacją w NDM nikt nie chciał za mną jechać, to pojechałem sam. Dopiero przed samym mostem zaczęło się coś z tyłu ruszać, znowu poszła ucieczka i ciekawe, jak to się dalej potoczyło. Powrót męczący, znowu pod wiatr, ale nie ma co narzekać.