W poniedziałek wypadła przejażdżka rano. Przejażdżka, bo po sobotnio-niedzielnych gonitwach na Rondzie trzeba było odsapnąć. Zimno, jak trzeba, już w kurtce jesiennej, rękawiczkach i w chuście na twarz. We wtorek dla odmiany szybka jazda popołudniowa. Krata browca dla fachowca, który przeforsował legginsy jako obowiązkowy strój codzienno-sportowy dla samiczek. Jedna taka jechała przede mną na rowerze, trudno było oderwać wzrok – delicatessen. Potem mi się opatrzyło (tak to już jest z facetami), dałem w rurę i odjechałem. Wiatr silny, ale zachodni, zatem specjalnie nie przeszkadzał. W środę przejażdżka popołudniowa – brak wiatru, brak legginsów. Zbicie prawej stopy i to by było na tyle z hulajnożenia w tym tygodniu. Zdarza się przy silniejszym odbiciu i natrafieniu, jak w moim przypadku, na krawężnik.
Hulajnożyści to zasadniczo dobrzy klienci masażystów, bo hulajnożystę, także zaawansowanego, wszystko po ostrym treningu resp. zawodach boli. Od pasa w dół, niekiedy dołączają dolne grupy przykręgosłupowe, od czasu do czasu wykonujące robotę stabilizacyjną ręce i mięśnie karku (choć mniej niż w kolarstwie). Bolą nawet te mięśnie, z których istnienia sobie nie zdawaliście sprawy. Przy hulajnożeniu pracują głównie te muskuły, które są, w wyniku siedzącego trybu życia, praktycznie nieużywane (jazda na hulajnodze porównywalna jest do wchodzenia po schodach lub robienia półwykroków). Jako takie, mięśnie te potrzebują czasu, by się do obciążeń przyzwyczaić. Kto zacznie za szybko, za mocno, za ambitnie, może pozrywać mięśnie, nadwyrężyć ścięgna, załatwić na amen stawy. I będzie po zawodach (choć i tak obciążenia na stawy przy jeździe na hulajnodze są znacząco mniejsze niż przy bieganiu). Podobnie z sercem. Nieprzygotowane do pracy w sub- i maksymalnym zakresie tętna, bo na takim się jedzie, jeśli się jedzie szybko (czyli ponad 25 km/h), może w pewnym momencie zastrajkować. A tego chyba nikt sobie nie życzy.