Jeżeli ktoś w piątek resp. w sobotę wieczorem zapytałby któregoś z chłopaków z Ronda „what’s your plan for tomorrow”, znaczyłoby to, że albo kompletnie nie zgłębił tajników duszy cyklisty, albo nie chce zrozumieć. Plan na sobotę/niedzielę jest przeca ustalony od wielu lat (w zależności od stażu na Rondzie) i pomimo strajków, sprzeciwów, gróźb karalnych itp. ze strony współdomowników delikwenta ulega jedynie niewielkim modyfikacjom (w sezonie letnim zbiórka jest o 9.00, a w zimowym o 10.00); no, niekiedy swoje pięć groszy wtrąci pogoda. Znacznie bardziej inteligentne, świadczące o próbie zrozumienia postrzegania świata przez kolesia z Ronda byłoby pytanie, będące rozwinięciem wcześniejszego cytatu „are you a leader or will you follow”. Bo akurat tego, to nie wie nikt, zanim nie wyskoczymy na hopki na Jabłonną – raz liderujesz, jak chłopaki nie mają nogi, raz jedziesz w środku (jak jeden z chłopaków ma nogę), a innym razem tworzysz grupetto, jak akurat kilku chłopaków ma nogę.
W sobotę, 14 listopada, liderów było wielu. Praktycznie każdy z dwunastu lub trzynastu nygusów, którzy się pojawili, miał szansę na liderowanie, bowiem tempo było – nawet jak na standardy Ronda – wyjątkowo szarpane, zwłaszcza na Rolniczej, dynamiczne, każdy gnał do przodu, zostawał z tyłu, uciekał, gonił, i takie tam (znaczy się sobota jak zawsze). Pojawiły się dawno nie widziane twarze, witamy Marku, witamy Sławku, witamy Jarku, jeden z potłuczonych w środowej przejażdżce był również, i ogólnie to jechało się fajnie i przyjemnie. 2.02.37.
W niedzielę, 15 listopada, w przepiękną pogodę (czy to już ostatni taki śliczny i ciepły dzień w tym roku?) było nas również dwunastu (fałszywa, parszywa czy wspaniała dwunastka?). Pojawił się drugi ze środowych potłuczonych, co dowodnie wskazuje, że kolarze to twardy ludek. W odróżnieniu od soboty tempo niedzielne było równe (do Rolniczej), acz szybkie (z tyłu dochodziły dzikie wrzaski o potrzebie dostosowania prędkości jazdy do okresu posezonowego), zmiany harmonijne, krótkie ściganie miało miejsce przy dojeździe do mostu (ale to już, panie, klasyka). Przed Rolniczą poszło już na ostro, ale grupa się – z mniejszymi lub większymi odstępami – utrzymała. Jak było dalej na Rolniczej to nie wiem, jako że na rondzie w Czosnowie skręciliśmy z Robertem i Marcinem w prawo. Przejechaliśmy ich trasy, na których kręcą w czasie wolnym i nie wyścigowym kilometry, fantastycznie puste drogi, niezły, miejscami bardzo dobry asfalt, pogoda jak marzenie. 96 kilometrów zleciało nie wiadomo kiedy. W pewnym momencie ścigaliśmy się z typkiem na jakimś domowej roboty elektrobicyklu, pomimo że miejscami gnaliśmy 50 km/h, to odjeżdżał nam jak chciał, jak tylko się zbliżyliśmy na kilka metrów (normalnie bawił się z nami, urwipołeć jeden, w kotka i myszkę); jakiś monstrualny silniczek musiał mieć zainstalowany. Na szczęście na nasze silniczki (lewa i prawa noga) oraz pompkę paliwa (serducho) póki co narzekać nie możemy.
No i oczywiście: wypad nad rzeczkę opodal krzaczka!