13-14 października

Wśród przedstawicieli myśli filozoficznej panuje zgodne przekonanie, że są na tym łez padole rzeczy wymykające się możliwościom poznania, a przez to – zrozumienia. Bo czy ktoś mógł przewidzieć, że deszczowych (całkowicie uniemożliwiających jazdę) weekendów od kwietnia do teraz będzie tak mało, że dałoby się je policzyć na palcach jednej ręki i może dwóch, trzech ręki drugiej. Bogowie kolarscy w tym roku byli wyjątkowo łaskawi: jeżdżąc sobie w niebie na rowerach stacjonarnych, popijając z bidonów ambrozję (lub inne procenty), spoglądali i spoglądają w dół, jak chłopaki z „Ronda Babka” zasuwają co weekend ile sił w nogach. A w ten weekend mieliśmy „Il Lombardię”, czyli wyścig spadających liści (piękna ta jesień w tym roku).

Nawiązując do wątku pogodowego, dziwi zatem nieco, że w piękną, słoneczną sobotę (13 października; praktycznie bezwietrznie) ruszyło nas z Ronda ledwie czterech (sami twardzi kolesie:)). Po pokonaniu przeszkód (rozkopana Słomińskiego, przejazd ścieżką pod Gdańskim) i zebraniu po drodze reszty towarzystwa przyszedł czas na mierzenie sił. O dziwo, sobota okazała się być jednak całkiem spokojną, bez bardziej zaawansowanych prób ucieczek, zerwań itd. itp., na czele pojawiali się nawet ci, których tam dawno nie widziano. Jednym słowem: typowy przejazd treningowy.

W niedzielę (14 października), jak to w niedzielę (pogodowo równie piękną, co i sobota) frekwencja znacznie wyższa. I działo się:) Czteroosobowa ucieczka poszła już za ostatnimi światłami za Jabłonną (tak to jest, jak się myśli, że przecież daleko nie ujadą, że to przecież dopiero początek itd.), chłopaki szli równo i szybko i nie dali się dogonić przez dłuuuuuuuugą część trasy (czapki z głów). W pogoń ruszyliśmy we dwóch (dzięki Retro!), ale ani nie mogliśmy się za bardzo zbliżyć, ani grupa nie bardzo mogła nas dojść. W końcu, na górce przy moście grupa nas doszła i jechaliśmy dalej razem. Po rondach czekały nas dwie niespodzianki – sfrezowana nawierzchnia na dość długich odcinkach. Kolorowy ludek na swych pięknych kolorowych maszynach trząsł się jak nóżki wieprzowe lub nie przymierzając – pośladki mojej znajomej (mňamka), ktoś zgubił bidon z bardzo podejrzaną fioletową cieczą w środku, który miałem (nie-)przyjemność rozjechać (myślałem, że się wyłożę, nosiło mnie po ulicy przez pięćdziesiąt metrów, ale jakoś się utrzymałem; właściciela serdecznie przepraszam). Na tych wertepach się trochę porwało, ale za chwilę już jechaliśmy razem. A potem to już korby trzeszczały, łańcuchy jęczały, przerzutki zgrzytały (panowie – regulacja i smarowanie to podstawa!). Za mostem klasyka – nie ma kto pracować z przodu; fakt, że mocno gwizdało w twarz. Pozycję do sprintu miałem wcale dobrą, ale zasadniczo to słaby ze mnie sprinter, a i kiepsko przepracowana zima daje znać o sobie. Stąd i miejsce gdzieś w środku stawki.

Coś tam widziałem w pogodzie, że na przyszły weekend zapowiadają załamanie pogody, ale może bogowie kolarskiego Olimpu (Bidonix, Przerzutnix i bogini Owijka) raz jeszcze spojrzą łaskawym okiem na pasjonatów z „Ronda Babka”. Obiecujemy, że będziemy grzeczni, czyli nie będziemy się kłócić z blachosmrodowcami, i że przepracujemy porządnie zimę (he he, obiecanki cacanki, jak co roku).