W życiu jest tak, że albo nie ma nic – najczęściej, a jak już coś porządnego się pojawi – to na raz w tym samym czasie. Z interesującymi kobietami tak jest, z winylami, i z dobrymi koncertami też tak jest. A człek się przeca nie rozdwoi, nawet jak by chciał. Na sobotę 10. grudnia zapowiedzieli w berlińskim ‘SO36’ (m.in.) Rude Pride, The Spartanics, a w warszawskim ‘VooDoo Clubie’ Booze & Glory. No i łysemu osiołkowi w żłobie dano, chciałby i tu, i tu. Na szczęście człowiek nie jest w takich rozterkach pozostawiony sam sobie, zawsze może się choćby zwrócić o radę do którejś z latorośli. A Starsze Szczęście zadecydowało autorytatywnie, że zostajemy w Warszawie (dałoby się to załatwić, ponieważ 29.12. B&G grają w Lipsku, a 30.12. w Berlinie Berliner Weisse – zatem dwa koncerty w jednym wypadzie za zachodnią granicę). No ale zostaliśmy, by w sobotę podwieczorową porą pokrzepieni kebciem, ayranem i pistacjową baklawą z ‘Sapko’ odpalić Holkę i wyruszyć.
Za co trzeba pochwalić ‘VooDoo’, to za to, że wjazd jest zorganizowany w przemyślany sposób. Obowiązkowa szatnia zlokalizowana jest zaraz za wejściem, więc (kulturalna) bramka wpuszcza po 6-7 osób i jak te się już ogarną, to otwierają drzwi dla następnych. Jak by inaczej, niedzielni koncertowicze zawsze będą narzekać, to tak długo trzeba czekać? Koncert odbywał się w tej samej sali, w której kiedyś tam grała Moskwa, i o którym to koncercie kiedyś tam pisałem. Jak na Moskwę była sala za duża, tak wydawało mi się, że na Gorzałę & Chwałę będzie za mała. A gdzie tam… Nie zapełniła się… Cena biletu mniej więcej standardowa – (jeszcze) poniżej 100 PLN, więc w porównaniu z cenami na przyszłoroczną Metallicę prawie za darmo. Jednak inflacja daje o sobie znać i jak sądzę, obym się mylił, idą jeszcze gorsze czasy dla koncerciarzy, także dla agencji koncertowych niż były za pandemii.
Zaczęli jako support 1125. Jęli uprawiać na poważniej hardcore’a, kiedy już wybyłem z Kraju Nadwiślańskiego, stąd nie znałem/nie znam ani załogantów, ani dokonań muzycznych zespołu. Stąd i bez oceny występu/muzy, bom do tego nie predestynowan wcale. Kapela miała na sali paru zadeklarowanych fanów, bawiących się doskonale pod sceną i śpiewających słowo w słowo. Szarpidruty na scenie żywi, muzyka faktycznie w stylu klasycznego hardcore’u.
Po występie 1125 publika czekać musiała niemal 45 minut na szanowne gwiazdy z Londynu. Nie powiem, w pewnym momencie nie tylko ja, ale i spora część publiki zaczęła się pienić. W końcu jednak wyszli i zaczęli grać. I już na spokojnie napiszę, że warto było poczekać. Może nie ze względu na specjalnie wysoką jakość wykonania (oglądałem już znacznie lepsze ich granie). Chłopaki byli po ostrym melanżu dzień wcześniej w Sosnowcu, dwa czy trzy razy Kahan przyfałszował tak, że aż uszy zabolały, Marka oblewały siódme poty, wypowiedzi starał się utrzymywać składne, co nie zawsze mu się udawało, nawet Chema nie fikał jak zawsze (ale Chema to chyba po sławetnym pobycie onegdaj w jednej z polskich wytrzeźwiałek to chyba nadal nie pije). Znacznie bardziej podobała mi się set lista, a wręcz podobała mi się bardzo. Poza „Guv’Norem” (czy ja kiedyś usłyszę to na żywo?) i „We’ll stick together” zagrali wszystko to, co lubię. Tak, nawet „Blood from the Stone”, rzadko przecież grany. Zaprezentowali również trzy kawałki z podwójnego singla pocovidowego, z kapitalnym kawałkiem „Streets I call my own”. A na bis dołożyli to, czego bym się nigdy nie spodziewał i co było (częściową) przyczyną opóźnionego występu (chłopaki ćwiczyli, bo grali ten utwór po raz pierwszy na żywo). Pamiętacie jeszcze Ramzesa & The Hooligans, tak tak, Booze & Glory zagrali „Poland Alkoholand”. To był pasowny utwór do stanu, w jakim znajdowała się część uczestników koncertu:) No i dobrze, niech się ludziska bawią, jak jeszcze mogą.
Pogo kręciło się żwawo, mordobicia nie zarejestrowałem. Parę razy przywołany był ostatni warszawski koncert zespołu, ten z ‘Proximy’ (relacja do znalezienia gdzieś tu na blogu). Wśród publiki pojawił się Zygzak, paru stałych gości koncertów (street-)punkowych, glac niewiele, ale to już normalne.
Ogólnie bardzo udany koncert. Kto został w domu ten ciapa – dotyczy to również Młodszego Szczęścia, które za Chiny Ludowe nie daje się przekonać do koncertów. Chyba ciężka i wytężona praca przede mną, oby nie Syzyfowa…