10-11 kwiecień

Czy tu się łańcuch zrywa // czy tych bez formy się urywa // tam leży część bidonna // znów dziś nadzieja płonna // … // Czy w nocy dobrze śpicie // czy o jutrze już myślicie // znów przejechał ktoś tokarza // oj, na Rondzie często się to zdarza (bo na Rondzie to siekiera, siekiera, siekiera, siekiera). Tak właśnie wygląda sezonowe ściganie na Rondzie. Chłopaków już całkiem mnogo, więc i zjawisk „siekierzastych” coraz więcej.

W sobotę, 10. kwietnia, frekwencja wcale zacna (mniejsza niż w niedzielę, ale ponad dwie dziesiątki cyklistów się pojawiło). Kapitalna pogoda, tyle, że wietrznie, co – jak się okazało – miało mieć duże znaczenie. Jeszcze przed pierwszą hopką ktoś puścił koło, trzech kolesi (wraz z Marcinem) zaczęło się oddalać (tak, dojechali – gratulacje!), nie było chętnych do gonienia. Wobec tego o próbę dojścia nygusów pokusił się autor tego bloga. Po kilometrze samotnej gonitwy (kolo z tyłu nie dawał zmiany i w końcu odpadł) doszedłem towarzystwo na dziesięć metrów, po czym…. Powiał silniejszy, czołowy wiaterek i spuchłem. Rozeźlony tym faktem, przejechałem jeszcze osiem kilometrów sam, od świateł przed stacją w NDM jechaliśmy już całą grupą, chłopaki się wzięli do roboty. Na tym nie koniec, bowiem za mostem znowu ktoś puścił koło i jeden nygus zaczął zwiewać. I przejechał sam dziesięć kilometrów, zanim go doszliśmy. Dzień samotnych rajdów.

W niedzielę, 11. kwietnia, pogoda jeszcze lepsza niż poprzedniego dnia, zatem duża część chłopaków już na krótko. Ludzi multum, po czterdziestu przestałem liczyć. Pojawiły się również dawno niewidziane na Rondzie samiczki – witamy uprzejmie. Sprzyjająca aura zachęciła także kilku nowych kolarzy, chcących wypróbować swe siły. Nowi koledzy zawsze są mile widziani, ważne jednak, by pamiętali o jednej rzeczy. Jazda w grupie z prędkością 50 km/h to nie samotna przejażdżka na Bulwarach. Wspominam o tym, ponieważ zdarzały się już w przeszłości poważne kraksy, bo ktoś nienawykły do jazdy w grupie liznął koło. Mam nadzieję, że tym razem nic się nie stało. Nie mam informacji o przebiegu ścigania, ponieważ i w tym razem zaistniało zjawisko „siekierzaste”. Mianowicie, za ostanimi światłami w Jabłonnie, z powodu opierdzielania się (licznej) grupy, ucinanającej sobie towarzyskie pogawędki, znaleźliśmy się w sześciu na kresce (początek ścigania). No i nie wiedząc, co robić: czekać, jechać – ruszyliśmy. I pojechaliśmy te dziesięć kilaków na ostro. Przed mostem, gdzie z Robertem skręciliśmy na trasę sobotnią, grupy nie było widać. Zostali we czterech, czy mieli szansę? Jak się im nie znudziło, nie przytkał ich wiatr (oj, piździło) i ułożyły się im światła, to kto wie? Zobaczymy na Fejsie (fuj!), pogadamy za tydzień. Z Robertem zdecydowaliśmy się nadłożyć trochę drogi, by złapać więcej kilometrów (przecież taka pogoda!). Mieliśmy jechać spokojnie, no ale, ten tego. Najpierw nas dogonił, przegonił gość na kozie (siodełko, mocium panie, przynajmniej trzy centymetry za wysoko), ale nie urwał. A potem to my urwaliśmy jego. A na Rolniczej gość na horyzoncie przed nami, starał się jak mógł. Fakt, twardy, ale na niewiele się to zdało. Z dwoma typami (akurat) na superkompensacji nie miał szans. Doścignięty i urwany. Wszystko pięknie, ale na przyszły tydzień prognozują opady śniegu, ja pierdzielę!