10, 11 i 12 listopada

Smok, Smaug (ten z Pustkowia) i smog potrafią nieźle utrudnić życie. Wszystkim. Krakusom, mieszkańcom Miasta Na Jeziorze. Kolarzom toże. Ze smokami i Smaugiem jakoś sobie poradzono, gorzej cywilizacji, zwłaszcza nadwiślańskiej, idzie ze smogiem. Jakoś powietrza była na początku przedłużonego weekendu zła, w porywach do bardzo zła. I to było czuć. Odczuło to także „Rondo”, bo przytykało nas równo, zwłaszcza w sobotę.

A w sobotę właśnie, 10 listopada uzbierała się nas wcale niezła gromadka. Przed mostem zakręciliśmy i pomknęliśmy na Jabłonnę, bo podobno Rolnicza rozkopana i zerwany asfalt. Zważywszy na i tak fatalny stan drogi w jednej z (kiedyś) najbogatszych gmin w Polsce, uważam, że była to bardzo dobra decyzja. Tempo umiarkowane, bez specjalnego żyłowania, ciężko się oddychało, to i mięśnie nie pracowały jak trzeba. Z uwagi na kiepską widoczność, ogólnie – warunki, upraszano na czole o bez szaleństw na koniec (czytaj: bez finiszu na kresce), ale gdzie tam:) Finisz musi być, adrenalina musi znaleźć ujście. Jak trzech wyrwało z tyłu, to tylko gumy dymiły.

Niekiedy jakaś liczba przyczepi się do człowieka jak rzep do psiego ogona. Nijak nie da rady się od niej odczepić. Taką liczbą zdaje się być dla mnie czwórka. W W-wie, Lipsku i Pradze mieszkałem na czwartym piętrze, z reguły byłem czwarty na liście w szkole, jak u mnie zabawa, to na cztery fajery itd. Dziś, w niedzielę 11 listopada, na „Rondo” jechałem z obawami, czy ktoś (chociaż czterech?) będzie. No bo to święto, no bo to wczoraj chyba było Sławomira, no bo to, no bo tamto. Ale, chłopaki z „Ronda” nigdy nie nawalają. Zebrało się nas przyzwoicie jak na tę porę roku; osobowo – stały zestaw, można powiedzieć. Wawelskiego smoka przytruł Szewczyk Dratewka (centusie przed jamą postawili takiego żelaznego, ale żeby zionął ogniem, to trzeba wysłać SMS-a za parę złotych), Smauga utopili w jeziorze, tylko ten smog nie ustąpił, a na dokładkę zaczęło porządnie gwizdać. Od Jabłonnej do Nowego Dworu Mazowieckiego jechało się z wiatrem, czyli szybko. Ogólnie to dziwna rzecz się stała, ktoś wyskoczył do przodu jak z rakiety, ja za nim, bo tak mi kazał mój charci instynkt. I co się okazało? Gość chciał tylko zrobić grupie zdjęcie:) No ale jak już ruszyłem, to honor nie pozwalał się wycofać. I tak zasuwałem całkiem sam, zęby w kierownicy, ale chłopaki z tyłu wzięli się w końcu do roboty i raz dwa mnie doszli. A jeśli chodzi o powrót… Makabreska, na czole nie dawało rady utrzymać 35 km/h, a noga dziś była niczego sobie. Nikt już nie mówił o braku szaleństw na koniec, czyli finisz był zaprogramowany. Ponieważ gwizdało w pyszczydło, to się wszyscy czaili do ostatniej chwili. Jak się skończyło? Jak komuś jest przypisana dana liczba, to nie ma przebacz. Wczoraj na finiszu byłem czwarty, a dziś – kto zgadnie? Oczywiście, znów czwarty.

Powiało, to nawet warszawski smog musiał dać za wygraną. Słoneczko w poniedziałek, 12 listopada, świeciło, cieplutko było, nic tylko się ścigać. No to się ścigaliśmy, „Rondo” zawsze się ściga. Aczkolwiek początek wcale tego nie zapowiadał. Spod „Arkadii” ruszyło nas tylko dwóch. Ale po drodze się kolorowego ludu uzbierało, licznie obstawiony był zwłaszcza Tarchomin. Jechaliśmy raz szybciej, raz wolniej, do mostu z wiatrem, z powrotem do Jabłonnej pod wiatr. Znowu wiało na finiszu, znowu się wszyscy czaili, zatem wyskoczyłem na solo. Nawet nieźle mi szło, tylko kreska była 15 metrów za daleko (wczoraj była z kolei 100 metrów za blisko). Dwóch gości ograło mnie w pięknym stylu (gratki chłopaki!), ale co tam: fatum „czwórki” przełamane. Byłem trzeci, hurra! Teraz niestety dwa tygodnie przerwy, bo się dokształcam (buuuuu, chyba tak długo bez Księciunia, Kozy i Osiołka nie wytrzymam).