1-2-3 maj

Czerwone święto, piątek 1 maja, czyli Rondo pomyka. Znaczy się, ja pomykam samotnie do Jabłonnej, gdyż na rondzie i przy Płochocińskiej znowu nikogo nie było. Jednak na Mirka zawsze można liczyć, a trafił się również Marek S. No i się ten tego panie zaczęło. Mirek pojechał swoją trasę a Marek zaczął robić interwały – co to oznacza, pisałem w jednym z wcześniejszych postów. Trzymałem dzielnie koło do pierwszej hopki, potem mi uciekł na 100 m. i za Chiny Ludowe, zasuwając prawie 50 km/h, nie mogłem go przez parę kilometrów dogonić. W końcu się zlitował i dalej jechaliśmy razem.

Podobnie jak w sobotę, 2 maja, bo znów byliśmy tylko we dwóch. I tu niezbędne wyjaśnienie: „jechaliśmy razem” jest pewnym nadużyciem, bowiem oznacza, że Marek zapierdalał z przodu a ja starałem się nie odpaść. W sumie to się nawet udało: z roweru nie spadłem, na zawał nie zszedłem, nawet dawałem zmiany, tylko kierownik trochę nadgryziony i zębatka 11 (długi czas jechaliśmy na najtwardszym przełożeniu) nieco nadwyrężona. Jako że w piątek umówiliśmy się, że w sobotę pojedziemy już równo i trochę wolniej, no to „jechaliśmy” tak, że od Jabłonnej do NDM poniżej 45 km/h (z silnym przednio-bocznym wiatrem) nie schodziło. Całkowity czas przejazdu, z samotnym powrotem pod wiatr wyszedł 2.04.50, zatem wcale wcale.

W niedzielę, 3 maja, kolejne czerwone święto, pogoda zapowiadała się nieciekawie. Ale Rondo jeździ zawsze, o ile nie ma pogodowego kataklizmu. To znaczy jeżdżę ja. Znowu całą trasę pokonałem w pojedynkę, rekreacyjnie ma się rozumieć, co by odsapnąć po dwóch dniach gonitw z Mistrzem. Gdzie się podziali ci wspaniali faceci na swych wspaniałych maszynach? Ja tu opiewam niezłomność, twardość i charakter nygusów z Ronda, a tu takie coś (a potem będzie – jak za starych dobrych czasów – lament w grupetto, że ci z przodu za szybko jadą).